Tego dnia rano czuliśmy się trochę lepiej, więc stwierdziliśmy że starczy gnicia w pokoju i oglądaniu ogólnie znanych powtórek w TV typu "Szybcy i wściekli". Poszliśmy do fortu. Najpierw spacerek wzdłuż fortecznej góry (ze 3 km) do wejścia, a potem ciut pod górę, oczywiście siadamy na każdym wolnym i czystym kamieniu, gdyż choroba cały czas daje o sobie znać. Fort dośc ładny, choć mało co z niego zostało, za to ludzie maxymalnie dzicy, jakby nie widzieli białego. To chyba z tego wynika, ze jednak w Gwaliorze to turystów za dużo nie ma. Cały czas się lampią na człowieka, jakieś głupie zaczepki i uśmieszki, próbują ci robić zdjęcia po kryjomu. Na szczęście z dala od głównego kompleksu pałacowego, jak szliśmy do pewnej starej świątynki to już było pusto. Ale musieliśmy bardzo uważać, gdyż cała droga do tego zabytku była usłana gównami, i to nie psimi czy małpimi. Wtedy doszliśmy do wniosku podsumowującego naszą wycieczkę, który to na pewno wzburzy wielu indiofilów i podniesie ich głośny głos sprzeciwu (indiofilów, do grona których zaliczaliśmy się do niedawna). Mianowicie w tamtym roku pewien spotkany Francuz wypowiedział święte słowa o kambodżańskiej mieścinie Poipet, gdzie znajduje się przejście graniczne z Tajlandią, że to "the greatest shit on the world" - największe gówno na świecie. My przełożyliśmy to na akuratne warunki i podsumowując, Indie to "one big shit" - jedno wielkie gówno.
Nie wiem czy to już pisaliśmy, ale w Indiach jak się jedzie rano busem to wzdłuż całej autostrady lub mniejszej drogi co jakieś 200-300 metrów widokiem za oknem jest kucający Hindus robiący potrzeby fizjologiczne, zwykle kucający przodem do grogi a dupą na pobocze. Nie żeby gdzieś się chował po krzakach, to nudne przecież tak srać bez zajęcia, a przy drodze się chociaż porozgląda na boki. A w mieście, mimo że szczególnie przy dworcach są bezpłatne toalety, przejście chodnikiem jest niemożliwe, bo albo ktoś tam mieszka, albo śmierdzi sikami, albo stoi kolejka facetów do wydalenia moczu przy przychodnikowym murze a jeden z nich kuca tyłem do ulicy, sikając spomiędzy fałdów swej "kiecki". którą zasłania swe "skarby".
Podczas zejścia z fortu z drugiej strony, inną drogą, mijaliśmy wykute w skale niczym podobizny amerykańskich prezydentów w USA, podobizny bogów dżinijskich, wysokie na około 20-30 metrów, w całej okazałości, w stroju Adama, ale niestety okaleczone, z odciętymi męskościami, której to masakry dokonały wojska muzułmańskie kilka wieków temu. Wróciliśmy do miasta i poszliśmy następnie do pałacu maharadży, który część swego pałacu przerobił na muzeum, chyba mu pieniędzy brakuje, musi na czymś zarobić. Pałac super, fajne wnętrza, ale z Anią znów było krucho, dostała gorączki i szybko obejrzeliśmy go po łebkach i wróciliśmy do naszego pokoiku. Postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień w Gwaliorze, dochodząc do siebie.