Rano najpierw poszliśmy się dowiedzieć na dworzec kolejowy o jutrzejsze połączenia do Lucknow, bo po wczorajszej męczarni w busie wybraliśmy męczarnię w pociągu. Na szczęście na stacji był rozkład po angielsku, więc nie musieliśmy pytać nikogo. Wracając z dworca wstąpiliśmy do budy przydrożnej na pyszną herbatę, i jakąś soczewicę z cebulą. Następnie poszliśmy na dworzec busowy i złapaliśmy tempo, czyli większą rikszę kursującą po z góry określonej trasie. Pojechaliśmy do miasteczka Ayodhya, jednego z najświętszych miast hinduistycznych, jednocześnie chyba nieznanego dla większości turystów zagranicznych. Miasto słynie z tego, ze według tradycji urodził się tu bóg Rama, jedno z wcieleń boga Wisznu. Miasto słynie też z tego, że w ciągu lat poprzednich dochodziło tu do wielu starć między muzułmanami a hinduistami, właśnie zatarg szedł o miejsce, w którym podobno urodził się ten bóg. Przez wiele lat był w tym miejscu meczet, ale hinduiści stwierdzili że to miejsce jest miejscem narodzin boga i zbrojnie odbili ten meczet, burząc go chyba. W Ayodhyi najpierw pochodziliśmy po mieście, oglądając stare meczety, ale po wypędzeniu muzułmanów przerobione na domy mieszkalne, świątynie hinduistyczne, albo wręcz zostawione samym sobie, aby powoli niszczały. Była też tam fajna świątynia dżinijska, z wielkim bogiem dżinijskim stojącym (bez ubrania on był!!!), i wiele innych świątyń. W końcu poszliśmy też do najważniejszego miejsca w mieście, a tam szopka na całego. W okolicy tego miejsca gdzie sie ponoć urodził Rama kręciło się cała masa policjantów czy żołnierzy, Aby sie dostać do miejsca urodzin byliśmy sprawdzani chyba ze 3 razy przez policjantów, spisani z paszportu, szliśmy w takich wąskich przejściach ogrodzonych siatką, jak w więzieniu, jakiś kilometr, mieliśmy swego prywtnego oficera, który nas prowadził, a wszystko po to żeby zobaczyć jakiś namiot z jakimiś ozdobami. Najlepsze jest to, że biedni Hindusi musieli stać w gigantycznych kolejkach, a nas zachodnich turystów nasz oficer prowadził priorytetowo, czyli omijaliśmy wszelkie kolejki. Tak sobie myśleliśmy, ze jakby więcej turystów tam zajeżdżało, to oni nie dali by rady ich wszystkich oporządzić, zrobił by się zator, bałagan i galimatias. Po powrocie do Faizabad poszliśmy zobaczyć jakieś wielkie grobowce, jakich w Indiach pełno (np Taj Mahal), ale niestety były one zamknięte, więc obejrzeliśmy je tylko z wierzchu. Po drodze przyczepiło się do nas stado dzieciaków, ale nie chciały pieniędzy, tylko porobić sobie z nami zdjecia i przywitać się.