Po noclegu w Syange podjęliśmy decyzję, że nie wracamy do Besishahar górami, tylko drogą wzdłuż rzeki i ewentualnie łapiemy pierwszy lepszy dżip jaki się napatoczy. Właściciel hoteliku powiedział, że złapiemy dżipa około po 2 h marszu. Myśleliśmy że drogą będzie łatwiej niż górami, okazało się że inaczej. Może i łatwiej, bo się mniej męczymy, ale za to na tej trasie więcej było jakichś potoków do przejścia wpław i zdarzyły się też jakieś osuwiska ziemne. Na jednym z nich dobrze że nam pomógł jakiś tubylec idący z baniakami po benzynę, bo chyba byśmy się skąpali w rzece i expresowo byśmy dotarli do Indii drogą wodną, raczej martwi niż żywi. Nawet za pomoc nie chciał przyjąć gratyfikacji finansowej. W końcu dotarliśmy do dżipa, ale facet jak zobaczył ledwie żywych zagranicznych to rzucił cenę, za którą byśmy dojechali do Katmandu, a nie te parę kilometrów, więc honor dodał nam sił do nóg i poszliśmy dalej pieszo. Na szczęście za jakiś czas napotkaliśmy innego dżipa, który już za rozsądniejszą cenę podwiózł nas kawałek, ale też nie do samego Besishahar. Końcowy etap musieliśmy przejść na pieszo.