Nastepnego dnia skoro świt, po śniadanku ruszyliśmy w dalszą trasę. Po nocnej ulewie było trochę mokro, ale jakoś szliśmy, najpierw w dół do wioski Syange i po potem wzdłuż rzeki kawałek, a potem ostro w górę po osuwisku kamieni. A to za przyczyną tego, że tam cały czas jest budowana droga, żeby te wioski były dostępne w porze suchej dla jeepów. Nie do uwierzenia, jak oni tam budują takie drogi. Robotnicy siedzieli kawał w górze nad szlakiem, z 50-100 metrów i najpierw dynamitem, potem młotami pneumatycznymi (jak im dostarczają paliwo?),a potem kilofami usuwają skałę. I troszkę w dole zniszczyli szlak, więc trochę na ślepo, za jakimiś dziećmi które szły do szkoły wdrapaliśmy się po tym osuwisku. Potem juz było w miarę łagodnie, ale za to po jakimś czasie, gdy już zboczyliśmy do lasu, bo tak nam kazał iść jakiś żołnierz taką ścieżką, natkneliśmy się na jakieś osuwisko ziemne. Nagle ścieżka ginie, a przed nami dziura, a dalszy bieg ścieżki widzimy za tą dziurą ze trzy metry dalej i metr wyżej. I rad nie rad, chyba byliśmy pierwsi przy tym osuwisku, bo nie było widać wydeptanej noweej ścieżki, musieliśmy na czworaka, babrząc się w piachu łapiąc się jakichś korzeni i korzonków doczłapać do szlaku. Potem było już lepiej, mineliśmy dwie sympatyczne wioski, w jednej zjedliśmy lunch, przeszliśmy mostem wiszącym nad rzeką i ruszyliśmy dalej. A dalej znów to samo, znów osuwisko, i kolejne, mijaliśmy je mając wizję tego faceta z dnia poprzedniego. Jeden kamień fałszywy i lecimy do rzeki, znajdą nas chyba w Gangesie dopiero, chyba że wcześniej ryby nas zjedzą. Oczywiście widoki coraz śliczniejsze, cud, miód, palce lizać. W końcu zaczął siąpić deszczyk, ale na szczęscie byliśmy już prawie w docelowej wiosce. Bardzo ładnie położonej, na brzegu szeroko rozlanej rzeki, pod skałami. Ledwie żywi, głodni, zmarznięci znaleźlismy nocleg. W nocy znów padał monsunowy deszcz...