Wcześnie rano wyruszyliśmy z Khudi, bez śniadania, licząc że jeszcze na tak wczesnym etapie znajdziemy jakąś garkuchnię dla tubylców z rozsądnymi cenami. Jako że pogoda nam dopisywała, nawet było w miarę czyste niebo, udało nam się zobaczyć Himalchuli (7893m), choć nie w pełnej krasie, bo częściowo była schowana z chmurami. Niestety, to pierwszy i ostatni 7 tysięcznik naszego trekingu, ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie mamy zapał, pogoda nam dopisuje, humory też. Tylko gorąco się robi powoli. Po mniej więcej godzinie marszu dotarliśmy do Bhulbhule, wioski gdzie oficjalnie zaczyna się strefa ochronna Annapurny, są sprawdzane pozwolenia, zostaje się wpisanym do księgi wejścia. Co ciekawe, w biurze na ścianie są wypisane statystyki, i dowiedzieliśmy się z nich, że Polacy są 14 nacją co do liczby turystów wchodzących na szlak. Pierwsze miejsce Francja, drugie Izrael. Jak na cały świat, to nieźle podróżujemy do Nepalu i łazimy po górach. Zaraz za wioską pierwsze spotkanie z niefrasobliwym turystą. Mijaliśmy jakiegoś starszego obcokrajowca, który wracał cały przemoczony, ręka na prowizorycznym temblaku, gdzieś tam krew leci, tragarze mu niosą plecak. Okazało sie że facet wpadł gdzieś do rzeki ze skarpy. I ostrzegał nas żebyśmy uważali. To był pierwszy znak że cała ta zabawa nie jest wcale bezpieczna i trzeba się mieć stale na baczności. Choć potem jak szliśmy dalej to w sumie nie widzieliśmy miejsca, gdzie mozna było wpaść do rzeki, nie wiemy jak ten facet tego dokonał, ten odcinek był bardzo bezpieczny. Szliśmy ,a słońce prażyło niemiłosiernie, toż to jeszcze tropiki przecież. Widoki coraz śliczniejsze. W końcu dotarliśmy do wioski Ghermu, gdzie postanowiliśmy zostać na noc, choć początkowo planowaliśmy dojść do następnej wioski, jakieś pół godziny w dół zboczem, ale już byliśmy wykończeni. Nie dość że ciążyły nam plecaki, do których noszenia w górach nie byliśmy przyzwyczajeni, to jeszcze słońce i upał zrobiły swoje. Wystarczyło, że byliśmy wykończeni. Szybka kąpiel, obiadokolacja i lulu.