Rano po dlugo oczekiwanym sniadaniu wyszlismy na miasto, nad bardzo swiete dla Hindusow jezioro, ale okazalo sie ze jeziora nie ma bo od 6 miesiecy jest w czyszczeniu, i po nim pozostalo tylko duzo blota i jeden maly basen dla najbardziej religijnych hindusow i turystow. Od razu przy wodzie doczepilo sie kilku "kaplanow", wrecz zmuszajacych nas do "modlitwy" za rodzine na brzegu bajora. Cos tam taki mamrotal pod nosem, my musielismy powtarzac i oczywiscie na koniec spytal ile dla nas jest warty kazdy czlonek rodziny, tyle chcial dolarow. Mimo ze nasze rodziny sa nam drogie, nie uwazalismy by te pieniadze zostawione oszustowi cokolwiek dla nich uczynily, wiec go olalismy, choc nie do konca, bo zostawilismy mu pare rupii, zeby nas nie utopil, za to Ania dostala "paszport Pushkaru", czyli kawalek sznurka na reke, co niby uprawnialo ja do robienia zdjec w tej miescinie.
Potem po obejrzniu kilku swiatyn poszlismy na wysoka gore, do jeszcze jednej swiatyni, z ladnym widokiem na okolice. Wspinanie sie bylo bardzo meczaac, zwlaszcza ze bylo juz po 12 , czyli slonce w gorze , zero cienia, a szczytu nie widac. Najgorsze ze ta swiatynia wcale nie byla warta tego wyslku... Do tego cala trasa byla usiana wstretnymi robalami i bachorami, co chwila krzyczacymi zeby im dac, mydlo, szampon, dlugopis, albo polskie pieniadze... ktore potem odsprzedaja kolejnym Polakom ktorzy sie tam napatocza.